środa, 27 kwietnia 2016

|09| Just give me a reason.


Culley
Noc nadeszła nad Los Angeles. Mrok pochłonął miasto, które obserwowałem, stojąc na balkonie domu Connella. Na niebie zebrały się burzowe chmury, co zapowiadało się przez cały dzień. Było duszno, wiatr nie wiał, a temperatura jeszcze nie spadła z dwudziestu czterech stopni. Zacisnąłem palce na barierce i odepchnąłem się. To już czas, musieliśmy iść.
Przeszedłem przez swoją sypialnię, którą przydzielił mi przyjaciel. Była bardzo przestronna, nowoczesna, ale pusta. Poskładane ubrania wisiały w szafie, nie czytałem książek, więc nie miałem czym zapełnić półek, a muzyki słuchałem na dole, gdy ja albo Connell graliśmy na pianinie. To były przyziemne potrzeby. Chciałem zabawy, adrenaliny, a nie zamierzałem siedzieć w domu, ciesząc się ludzkim życiem. Na to przyjdzie czas. Uwielbiałem rozmyślać, gdy wieczorami kładłem się do wygodnego łóżka. Z rękoma pod głową odtwarzałem w głowie proces wizji Evana. Gdyby Ziemię zajęli tylko Upadli i ich potomkowie, a przynamniej to miasto, mielibyśmy coś własnego. Tak jak Niebo. Aniołowie mają swój raj, w którym panują, więc dlaczego my nie mamy prawa mieć? Nie byliśmy gorsi od nich. Mieliśmy inne poglądy i inaczej podejmowaliśmy decyzję, za to zostaliśmy skazani. Och, ja nie mogłem narzekać. Wciąż posiadałem skrzydła, które pozwalały mi na wiele. Wyróżniałem się z grupki moich pobratymców, dzięki rodzinnym powiązaniom. Gdyby nie to, czyim byłem synem, byłbym jak oni.
Sięgnąłem po czarną kurtkę i założyłem na ramiona, opuszczając pokój. Moje kroki odbiły się echem, gdy zbiegałem po białych schodach. Connell spacerował po salonie, rozmawiając przez telefon. Wsunąłem ręce do kieszeni kurtki i kiwnąłem głową na drzwi, pokazując przyjacielowi, że poczekam na zewnątrz. Mrugnął do mnie, a ja wywróciłem oczami i wyszedłem. Potrząsnąłem grzywką, by odsunąć ją z czoła i spojrzałem ponownie w niebo. Nie zapowiadało się ciekawie. Pogoda adekwatna do zadania, które mieliśmy dzisiaj wykonać. Wybieraliśmy się na spotkanie z Upadłymi i Evanem. Z tego co wiem zebrał niezłą grupę osób. Przyjechali z różnych miast, przecież Upadli nie zamieszkiwali jedynie Los Angeles, ale trzeba było przyznać, że w sumie nie było nas tak dużo. Aniołowie nieczęsto buntowali się przed Gabrielem, Bogiem. Nie potrafili. Do tego potrzeba odwagi, mimo wszystko. Ja ją w sobie odnalazłem, bo chciałem robić, to czego pragnąłem i dlatego jestem tutaj.
Podszedłem do samochodu, czując pierwsze krople deszczu. Otworzyłem go bez problemu, Connell nie miał zwyczaju zamykania auta przed domem. Zresztą, po co? Wsiadłem do środka, czekając na niego. Nie pozwalał mi kierować, a mi to nie przeszkadzało. Naprawdę bez większej różnicy, kto prowadził,  byleby dojechać na miejsce. Oparłem głowę o chłodną szybę, jeżdżąc palcami po kolanie. Drzwi z drugiej strony otworzyły się i do środka wsiadł Connell.
– Dobra, możemy jechać. – Przeczesał czarne włosy, jak to miał w zwyczaju i uruchomił silnik.
– Jak myślisz, co nas czeka?
– Cholera wie. Kurwa, zresztą, co to za różnica? Ryzykujmy, a nie przejmujmy się. Poza tym wiesz, może trafi mi się jakaś fajna laska, której będę musiał zrobić dziecko. I wtedy będę się bardzo, bardzo starał.
– Connell, to brzmi trochę… psychicznie – wywróciłem oczami. – Zapłodnić wszystko, co jest kobietą?
– Przesadzasz. Nie będziesz sypiać z każdą. Jest nas sporo, szybko się rozmnożymy, damy radę.
Wzruszyłem ramiona, bo co do tego miałem wątpliwości. Plan był dobry. Tylko gorzej z wykonaniem. Przecież to nie brzmiało normalnie. Oczarowanie kobiety przez Upadłego nie było trudno. Chyba, że miało się styczność z kimś o mocniejszego aurze, tak jak ja w przypadku tej barmanki. Coś było z nią nie tak, bo odpierała mój urok. Wkurzało mnie to, ale nie zamierzałem odpuścić. Będę się wokół niej kręcić i może dołączy do naszej bitwy. Kto wie? Plusem jest to, że mogę wykorzystać jej brata. W końcu jego słabością były narkotyki, miał trochę długu u Connella… Byłem w stanie się do tego posunąć, ale to zależało od niej, jak rozegra tę partię, tak będziemy grać.
– Odpłynąłeś – zauważył mój przyjaciel.
– Wręcz przeciwnie. – Pokręciłem głową i posłałem mu złośliwy uśmiech.
Roześmiał się tylko i przyśpieszył. Niedługo później wyjechaliśmy z centrum Los Angeles. Celem był hangar na obrzeżach miasta. Tam czekali na nas pobratymcy. Zniecierpliwiony wyglądałem przez okno. Było na to gotów. Na wszystko, co miało się stać.
~*~
– Witajcie – Evan uśmiechnął się, zakładając ręce na klatkę.
Ubrany w czerń stał przy drewnianych skrzyniach. Na jednej z nich znajdowała się szklanka whisky. Zwilżyłem wargi na widok alkoholu, który kusił. Odwróciłem od niego wzrok i spojrzałem na blondyna.
– To gdzie ta twoja armia? Bo coś pusto. Słyszę świerszcze – mruknął Connell znudzonym głosem.
– Spokojnie, człowieku. – Evan wywrócił oczami i klasnął w ręce.
Brama hangaru otworzyła się i do środka zaczęli wchodzić ludzie. To znaczy, Upadli. Żadnego z nich nie kojarzyłem, bo byłem na to za młody, za to Connell widział znajome twarze. Nie liczyłem, ale było ich około dwudziestu. Podobno to ci z najbliższych miast, stanów itd. Zawsze mógł sprowadzić Upadłych z Europy, Azji i innych części świata, wtedy trochę by się nas zebrało.
– Armia nie oznacza setek, tysięcy. Akurat nie w tym przypadku. Jesteśmy mocni, bo tylko my możemy stworzyć potomków Upadłych Aniołów. I zrobimy to, by zmierzyć się z Niebem. Zyskamy przewagę, władze i własne terytorium. Niezależne od Nieba. Nie uważacie, że to będzie sprawiedliwe?
– Nie boisz się konsekwencji? Niebo może już wiedzieć, co planujesz – odezwał się postawny brunet z tatuażami na rękach. Zmierzył wzrokiem Evana.
– Przyjacielu, wiem co robię. Niebo ma za dużo na głowie. Jest tylu ludzi, którymi muszą się zająć… No i najważniejsze, dwa dni temu na świat przyszła...
– Lallie Tomlinson, córka Louisa Tomlinsona, męża Lullaby Tomlinson, anioła. – usłyszeliśmy odpowiedź gdzieś z tyłu grupy.
Odwróciłem głowę, a Upadli rozstąpili się zdziwieni. Na moment zerknąłem w stronę Evana, który wydawał się być mocno zaskoczony. Na pewno nie skakał z radości. Co jest, do cholery? Niewysoki szatyn w jeansach i białej koszuli stanął przed szeregiem. Nie był Upadłym, co rozpoznałem niemal od razu. Mrużył oczy, zaciskając szczękę. Wydawał się równie zdenerwowany, jak Evan. Ale co tu robił?
– No proszę… – Deffrey w końcu zabrał głos. – Sam Louis Tomlinson pofatygował się na ziemię. Od kogo dostałeś pozwolenie, co? Gabriel? Czy może Uriel? – zadrwił.
Wymieniony Louis, odwrócił głowę i jego spojrzenie spotkało się z moim. Cholera… Skądś go kojarzyłem, teraz wszystko jasne. To on dostał pozwolenie na rok na ziemi, nie będąc Upadłym. Na jego twarzy malował się spokój i chłód. Czułem się trochę, jakbym stał przed ojcem.
– Twój ojciec nie byłby z tego dumny, Culleyu – powiedział do mnie i skinął głową, po czym odwrócił się w stronę Evana. – Jeśli myślisz, że nie pilnowałbym spraw mojej rodziny, to mylisz się. Robiłem i robię to non stop. To co planujesz, jest chore, choć całego planu nie znam, ale znając ciebie, mogę się domyślać. Jeśli nie będę mógł cię powstrzymać, to zrobię wszystko, byś nie zbliżył się do mojej żony i córki. Rozumiesz, Evan? Nigdy. Nie. Skrzywdzisz. Mojej. Rodziny. – Wycedził przez zęby i znów opanowanie powróciło.
– Byłeś już u nich, Louis? Zrobiłeś jej nadzieję? Widziała cię i pożegnała? Mieszasz. Cholernie mieszasz. Poradzę sobie bez twoich ostrzeżeń…
– Ja cię nie ostrzegam – wtrącił szatyn. – Ja ci grożę i uprzedzam. Za każdy czyn, który skrzywdzi Lullaby lub Lallie, poniesiesz karę.
– Oczywiście. – Evan uśmiechnął się złośliwie. – Ale ty i tak z nimi nie zostaniesz, bo nie będziesz mógł. Nie pojawisz się tam, bo doskonale wiesz, że rozdrapiesz rany, które niedawno zagoiła. Zostawiłeś ją w rozsypce. Rozpadła się na kawałki.
– Dość! – uniósł rękę. – Nie będziemy rozmawiać o tym przy nich wszystkich. Pamiętaj, że to co planujesz, nie przyniesie zamierzonego efektu, więc przestań póki możesz.
Evan podszedł do szatyna i złapał za koszulę. Ten od razu zareagował, zadając cios za ciosem. Blondyn upadł na ziemię, ocierając się o beton.
– Wyprowadźcie go! – krzyknął, dotykając krwi płynącej z nosa.
Ruszyłem w stronę Tomlinsona, ale powstrzymał mnie gestem ręki.
– Trafię. A ty się zastanów po czyjej stronie stajesz, Culley – powiedział i opuścił hangar.
Wiedziałem, że Deffrey będzie się wyżywał na wszystkim i na wszystkich. Jego duma trochę ucierpiała.
Ale to było oficjalne.
Louis Tomlinson wrócił. Na jak długo?


wtorek, 5 kwietnia 2016

|08| Little Things.

grafika baby, cute, and pink
Lullaby
Okropny ból, przeszywający moje ciało, nasilał się z każdą chwilą. Ledwo łapałam oddech. To uczucie można było porównać do rozrywania, rozciągania. Zaciskałam zęby, jęcząc i płacząc. Mokre włosy kleiły mi się do czoła. I mimo tego wszystkiego, to była najlepsza chwila w moim życiu.
– Weź oddech i jeszcze raz – słowa lekarki były szumem, jakbym słyszała je gdzieś z oddali.
Ściskając rękę mamy, błagam w myślach o koniec. Nie miałam już siły. Poród zaczął się w dzień, była to sobota. Akurat pomagałam Thomasowi odrabiać lekcje. Podniosłam się po telefon, gdy dostałam pierwszy skurcz. Potem, gdy mama wpadła do salonu, słysząc mój krzyk, obie wiedziałyśmy, że już się zaczęło. Wszystko szło jak należy. Karetka, uspokajające słowa, przygotowanie… W czasie tego do głowy przebiła mi się myśl o Louisie. Będzie dobrze, bo on nad nami czuwał. Może go nie czułam, ale wiedziałam, że był obok. Ta świadomość dodawała mi ogromnej siły i motywacji. Chociaż byłam wyczerpana.
Płacz rozległ się pięć minut po siedemnastej. Odetchnęłam głęboko, opadając bez sił. Uśmiechnęłam się pod nosem, chyba dałam radę. Niedługo później położna pochyliła się nade mną i powoli podała maleństwo. Moja córeczka była przepięknym dzieckiem, nie widziałam też w niej niczego, co mogłoby być dziwne dla… ludzi.
– Witaj na świecie, Lallie Tomlinson – szepnęłam, a ona zacisnęła rączkę na moim palcu.
Uśmiechnęłam się, tuląc ją bardzo delikatnie. Byłam dumna i cholernie szczęśliwa, trzymając w ramionach dzieło moje i Louisa. Trzymałam półanioła i widok mojej córki nieróżniącej się od człowieka, uspokajał mnie. Była wyjątkowa, czułam to od pierwszej chwili. Tak chyba uważała każda matka, lecz w moim dziecku to było prawdziwe. Przecież nie była zwykłym człowiekiem. Jej dusza w połowie stanowiła część nieba, którą podarował jej ojciec. Nie wyobrażałam sobie, że moje życie potoczy się w taki sposób, w tak niezrozumiały i przedziwny, ale nigdy nie cofnęłabym czasu. To wszystko co się stało, pozwoliło mi stać się silniejszą, mądrzejszą i szczęśliwą. Nauczyłam się mocno trzymać nadziei. Czasem nadzieja zwalcza więcej niż jakikolwiek lek.
Spojrzałam zmęczonym wzrokiem na mamę, a ona uśmiechnęła się ciepło. W tym momencie jej wsparcie było nie do opisania. Dodała mi siły i po długich godzinach, urodziłam najpiękniejszą dziewczynkę na ziemi i w niebie.

~*~
Minęło kilka godzin, trwały też badania, spałam… Ale gdy już dostałam moje dziecko, nie mogłam się na nie napatrzeć. Lallie leżała w moich ramionach i słodko spała. Chyba każda matka czuje w takiej chwili rozpierające szczęście. Mimo trosk i kłopotów, nic nie przygasza radości z narodzin dziecka. Wszystko zganiało zmęczenie na dalsze tory. Gdy dowiedziałam się, że Lallie jest okazem zdrowia, kolejne zmartwienie prysło jak bańka mydlana. Na dodatek wydawała się bardzo spokojnym maleństwem.
Poprosiłam mamę i brata, żeby wrócili do domu i odpoczęli. Sytuacja była opanowana, nie chciałam ich tu przetrzymywać. To była bardzo długa sobota  z ogromnymi wrażeniami, ale szczęśliwym finałem. Podziwiałam córkę, coraz bardziej upewniając się w fakcie, że była podobna do Louisa. Nosek był na to największym dowodem. Chciałabym wiedzieć, co teraz czuje, czy się cieszy, a jeśli tak, to chciałabym zobaczyć jego uśmiech, sięgający oczu. Brakowało mi go tutaj z nami. Nie miałam pojęcia ile jeszcze mam czekać, ale on wróci, w odpowiednim momencie.
Dotknęłam ustami czoła mojej dziewczynki, na co od razu się poruszyła, ale nie obudziła. Próbowałam dojrzeć w niej coś nadzwyczajnego i wciąż nic takiego nie wpadało mi w oczy. Była półaniołem, więc czym się odróżniała? Była nieśmiertelna? Jej serce biło, ale może to nie miało znaczenia. Miała skrzydła? Tego nie wiedziałam. Skrzydła Louisa też nie były tak po prostu widoczne. Jakaś mała obawa wciąż siedziała w moim sercu. Nie miałam pojęcia czego mogę się spodziewać po własnym dziecku, ale moim zadaniem była ochrona Lallie.
Po porannym karmieniu, sama zjadłam śniadanie. Lallie nie spała, a leżała w inkubatorze obok, poruszając rączkami. Zapewne niedługo odwiedzi nas mama. Teraz będzie jeszcze bardziej troskliwa, z nią to ciężka sprawa, bo potrafi być naprawdę męcząco opiekuńcza.
– Ma pani odwiedziny. – Do sali zajrzała uśmiechnięta pielęgniarka.
Kiwnęłam głową, a ona opuściła pomieszczenie, przepuszczając w drzwiach mojego gościa.
– Hej, ma… Evan? – otworzyłam szeroko oczy, widząc blondyna stojącego naprzeciw mnie. To chyba żarty. Spodziewałam się każdego, ale nie jego. To chyba już ustaliliśmy. Miał się do nas nie zbliżać.
–Witaj – odezwał się z lekkim, ale irytującym mnie, uśmiechem na twarzy.
Niepewnie zerknęłam na maleńką, wszystkiego mogąc spodziewać się po Evanie. Niewiarygodne, że kiedyś tak bardzo mu ufałam. Skąd wiedział, że urodziłam? Skąd wiedział, w którym szpitalu jestem? Nie sądzę, by mama mu powiedziała. W końcu nie utrzymywali kontaktu od dawna. Mimo, że nigdy nie podałam mamie powodu naszego rozstania, nie pytała ale… Z drugiej strony wciąż mogła mieć dobre zdanie o Evanie.
– Och, z twojej twarzy można wyczytać wszystko – powiedział rozbawiony, zbliżając się do łóżka. – Twoja mama przypadkiem wpadła na mnie i podzieliła się cudowną wiadomością. Musiałem was w takim razie odwiedzić. Gratulacje, moja droga.
– Nie musiałeś – stwierdziłam twardo, ignorując jego uprzejmy ton.
– Urodziłaś półanioła. Na twoim miejscu uważałbym na dziecko. Dochodzą mnie słuchy, że szykuje się wojna. Puls ci skacze, skarbie. – Oparł dłonie o ramę łóżka.
Otworzyłam szeroko oczy, patrząc na niego jeszcze bardziej zaskoczona niż wcześniej. Jaka, do cholery, wojna? O czym on mówił? Miałam prawo obawiać się Evana, zdawało mi się, że jest kompletnie… inny niż kiedyś. Zmienił się w lodowatą istotę z drwiną w oczach.
– Czy ty mi grozisz? – spytałam.
Za wszelką cenę chciałam ukryć drżenie głosu. Okazywanie strachu nie było dobrym sposobem na udaną konwersacje z wrogiem. Evan łatwo wyczuwał moje emocje i miał przewagę.
– Nie, Lullaby. Mogę was chronić – zapewnił, przesuwając palcami po metalowej belce. Zerknął na mnie z szelmowskim uśmiechem. – Zwłaszcza twoją córkę. Będzie mi kiedyś potrzebna, ale to w swoim czasie. Nie śpieszę się.
– Wyjdź stąd – syknęłam, mając dość słuchania jego herezji. – Zostaw mnie w spokoju, Evan. Doskonale wiesz, że nie pozwolę ci się zbliżyć do Lallie.
– Nie? – uniósł brew do góry. – A co może stanąć mi na drodze? – dodał, robiąc dwa kroki do przodu. W tym samym momencie uderzył w jakby niewidzialną szybę. Zaskoczenie wymalowało się na jego twarzy. – Cóż, twój mąż jednak lubi krzyżować mi plany…
Nie miałam pojęcia co się stało i o co mu chodzi. Czy on naprawdę nie mógł się bardziej zbliżyć, czy tylko ze mnie drwił? Chociaż… Wyglądał na zniesmaczonego i niezadowolonego, nie udawał.
– O czym ty mówisz? Wyjaśnij mi to, proszę cię – mruknęłam, zerkając nerwowo na inkubator.
Evan odsunął się od niewidzialnej bariery i westchnął. Nagle jego dobry humor, z jakim tu przyszedł, ulotnił się.
– Nie wiem jak to zrobił, ale stworzył krąg, który nie wpuści żadnego Upadłego. To będzie trwało, aż Louis tego nie zniszczy. Dał ci ochronę – wypluł z siebie to ostatnie słowo, krzywiąc się.
– Nie rozumiem – przyznałam cicho. – To jest w ogóle możliwe? Jest w niebie, nie ma szans się do mnie zbliżyć.
Evan zmierzył mnie ostrym wzrokiem, powodując, że jeszcze bardziej zaczęłam się go bać. Mężczyzna, którego darzyłam zaufaniem, był teraz moim wrogiem, nieobliczalnym i niebezpiecznym.
– Najwidoczniej jest to możliwe. Jako Anioł ma prawo pojawiać się na Ziemi, niewidoczny, ale obecny. Masz inteligentnego męża, szkoda, że niewidzialnego – zaśmiał się gorzko. – Kto ci pomoże? Mamusia? Ciekaw jestem jak wytłumaczysz jej, że twoja córka, bo w pewnym momencie nie ukryjesz pewnych spraw, jest tym kim jest.
Przygryzłam dolną wargę, analizując jego słowa. Po części miał rację. Nie posiadałam żadnej wersji, którą mogłabym przedstawić mamie, ale nie wiedziałam też, czego mam się spodziewać. Co później? Jak będzie wyglądać Lallie? Louis zostawił mnie z ogromną niewiedzą, co jest okropne, ale nie winię go. Przecież nie miał pojęcia o naszym dziecku.
– Powiedz mi cokolwiek o półaniołach – poprosiłam, poddając się.
Jeśli ktoś mógł mi coś powiedzieć – to tylko Evan. Nikogo więcej z takiego środowiska nie znałam. I choć nie chciałam, nie miałam wyjścia. To on musiał mi zdradzić jakieś wieści.
– Co będę z tego miał? Ciebie? Chyba już za późno – zadrwił. – Widzisz, ja bym cię nie opuścił, nie odszedł. Byłbym tu fizycznie, a nie jak cień, który oblewa ściany. Ze mną również mogłabyś mieć dziecko. No, półanioła upadłego, ale czy to wielka różnica?
Westchnęłam zrezygnowana i zmęczona tym, co mówił. Wiedziałam, że on nigdy nie odpuści, zawsze będzie wracał do momentu, kiedy go zostawiłam.
– Evan, proszę. Nie  zmieniaj tematu. To jest przeszłość, a teraz tylko ty możesz mi pomóc i opowiedzieć o moim dziecku.
– Czyli jestem ci potrzebny? – Na jego twarzy pojawił się triumfalny uśmiech, zignorowałam to od razu. Nie miałam ochoty na głupie gierki. – Cieszę się, że to przyznajesz. Mylisz się, że tylko ja jestem jedyny, który wiesz coś na ten temat. Otaczają cię Upadli i tego nie dostrzegasz.
– Jestem tylko człowiekiem – powiedziałam. – Ciesz się, że ty nim nie musisz być. Słuchaj, znam ciebie i ciebie proszę o informację. – Patrzyłam na niego z większą odwagą niż wcześniej i wiedziałam, że to dzięki barierze. Ona dawała mi bezpieczeństwo. W tamtej chwili byłam cholernie wdzięczna Louisowi.
– Twoja córka będzie miała dar. Nie wiem jaki, ale jest potomkiem Anioła, który przekazywał ci obrazy. Na dodatek bardzo dobrze słyszysz i widzi, co nie oznacza, że masz ją utożsamiać z wampirem. To nie jest Zmierzch, jej zmysły nie będą niezwykłe, po prostu wzrok nie będzie się psuł.
– A skrzydła? – zadałam to nurtujące mnie pytanie.
– Są, schowane pod skórą. Jest śmiertelna, tylko trudna do zabicia. Zwykła śmierć, taka jak wypadek samochodowy, czy choroba, nie są jej przeznaczone.
– Dziękuję – powiedziałam cicho i spojrzałam w stronę córki.

Teraz przynajmniej wiedziałam cokolwiek. To dawało mi jakąś pewność, odczuwałam ulgę. Nie była niewiadomą w moim życiu. 
Bohaterowie, nie wiem czy każdy widział :) http://droga-w-dol.blogspot.com/p/blog-page.htmlJuż w następnym rozdziale pojawi się Louis.