środa, 27 stycznia 2016

|03| Scarlett.

Culley
Myślałem, że spadanie będzie wiązało z bólem i strachem. Nikt nigdy mi nie opowiadał, jak wygląda zejście na Ziemię. To nie był sekret, lecz wahaliśmy się pytać. Dlaczego miałoby to nas obchodzić, skoro nasze życie było w Niebie? Prócz odpowiednich Aniołów odpowiedzialnych za swoje dziedziny, którymi się zajmowali i musieli odwiedzać Ziemię w postaci niewidzialnych postaci.
Byłem zaskoczony, gdy opadałem, rozkładając szeroko skrzydła. Czarne pióra trzepotały, utrzymując mnie w powietrzu. Nie było bólu, wręcz zdawało się być to przyjemnością. Nie rozumiałem – przecież zesłanie z Nieba miało być karą, prawdą? Tak to opisywali. Może to zależało od nastawienia psychicznego? Przeważnie Aniołowie stawali się Upadłymi, bo ich czyny były złe, ale nieświadome. Natomiast ja wiedziałem czego pragnę i gdzie chciałbym się znaleźć. Lot nie trwał długo. W głowie wybrałem miejsce, w którym wyląduję. Już dawno wszystko zaplanowałem. Miałem na to sporo czasu i nie chciałem podejmować spontanicznych decyzji. Gabriel na pewno to wyczytał w mych myślach – byłem przygotowany na odejście.
Los Angeles – to właśnie mój nowy dom. Stałem na wzgórzu bacznie się rozglądając. Mój wzrok rejestrował każdy szczegół. Wszystko, co nowe tak bardzo mnie interesowało. Czarne skrzydła złożyłem, zniknęły niewidzialne dla ludzi. Wsunąłem dłonie do kieszeni spodni i przygryzłem dolną wargę. W tamtej chwili mogłem nazywać się szczęściarzem. Egoistycznie myślałem tylko o tym, że spełniłem własne pragnienie. Niczego więcej nie chciałem. Nowy świat rozciągał się przede mną przy zachodzie słońca. Pomarańczowo - różowe niebo było piękniejsze, niż wydawało się to z góry. Byłem świadkiem tego wszystkiego, widziałem na własne oczy. Nie przez opowieści, nie przez zwykłe słowa. Napawałem się widokiem miasta, czując ogromną ulgę. Lekki wiatr rozwiewał moje blond włosy, lecz nie przeszkadzało mi to. Odchyliłem głowę do tyłu i uśmiechnąłem się. Być może mnie obserwowali, ojciec na pewno. Tyle że nie mieli teraz nic do powiedzenia. Nie mieli wpływu na to, co chciałem robić. Każdy ruch należało do mnie i nie panowały tutaj żadne zasady. Prawo? Ludzkie prawo? Nie mogło mnie obowiązywać. Upadły Anioł nigdy nie mógł zostać ukarany przez ludzi. Dlatego niektórzy tak chętnie z tego korzystali. Nie byłem jedynym, który zamieszkuje to miasto. I nie wybrałem go przypadkowo. Nie chciałem być sam, a w Los Angeles znajdował się ktoś, komu mogłem ufać o każdej porze dnia i nocy.
– Słyszę cię – powiedziałem, uśmiechając się drwiąco. Oto i on. Connell Black we własnej osoby. Powoli odwróciłem się w stronę przyjaciela.
– I jak? Podoba ci się to, co widzisz? – odparł, wskazując na rozciągającą się przed nami panoramę miasta.
– Nie będę kłamał, ale tak – kiwnąłem głową. Zerknąłem na mężczyznę. Nie zmienił się. No, może ubierał inaczej. Na sobie miał ciemne spodnie, czarną koszulę i skórzaną kurtkę. Connell zawsze górował nade mną wzrostem i tym, jak dobrze był zbudowany.
– W takim razie dzisiaj oprowadzę cię nieco. Chcesz zobaczyć inną stronę życia?  – powiedział pewny siebie, unosząc jedną brew do góry.
– Najpierw coś ci pokażę – uśmiechnąłem się cwaniacko. Wiedziałem, że to zrobi na nim wrażenie. Przymknąłem oczy i rozprostowałem ramiona. Pojawiły się moje skrzydła, czarne jak noc. Spojrzałem na zaskoczoną twarz bruneta. On był Upadłym, potępionym.
– No nieźle – odparł bacznie mnie obserwując.
– No widzisz, ma się to szczęście. Gabriel mnie zaskoczył.
– Dla mnie nie był taki hojny... Pewnie ze względu na to kim jest twój ojciec, dał ci ulgę – stwierdził, wkładając ręce w kieszenie od spodni.
– Ty nie podpaliłeś Apokalipsy – przygryzłem dolną wargę, patrząc jak zaskoczony unosi brwi do góry.
– Wow. Widzę, że musiałeś być bardzo nie świadomy, że dopuściłeś się czegoś takiego. Pewnie teraz żałujesz... – kiwał głową, analizując moją sytuację.
– Kretyn – wywróciłem oczami i poszedłem w stronę czarnego mustanga, który Connell zaparkował niedaleko. W Niebie gadał o autach godzinami. Jego największa pasja, którą teraz mógł pielęgnować. – Chodź, oprowadzisz mnie.
– O nie, nie, nie. Najpierw odszczekaj to, co powiedziałeś – zatrzymał mnie, jedocześnie wskazując palcem na moją osobę.
– Chciałem być tutaj i jestem. Nie zmusili mnie do zejścia jak ciebie. Gabriel to wiedział, zostawił mi skrzydła, bo dokonałem świadomego wyboru. Cała tajemnica – wzruszyłem ramionami. – A kretynem wciąż jesteś, nic się nie zmieniło.
– Chodźmy już – szepnął po chwili. Podejrzewam, że nie chciało mu się na początku za bardzo wierzyć w to, co usłyszał.
Wsiedliśmy do wygodnego samochodu. Pierwszy raz jechałem autem. W Niebie nie ma takich pojazdów. Słyszymy o nowoczesności, mamy podgląd na Ziemię i nie jesteśmy głupi. Nasza wiedza rozwija się z każdym krokiem, chociaż mamy wszechmoc. Po prostu kto mając skrzydła, jeździłby autem? To dziwnie brzmi dla człowieka, ale Niebo naprawdę jest jak wielkie miasto, mające ulice i domy. Rządzimy się innymi prawami, wszakże to Dekalog jest najważniejszy. Archaniołowie pilnują porządku, wyznaczają Aniołów jako stróżów. Chociaż nie tylko. Bywają ci, którzy mają zupełnie inne funkcje w Niebie. Ja natomiast byłem zbyt młody, żeby zostać przydzielony. Miałem się uczyć. Obserwować. Wgłębiać się w wiarę. Jakże anioł mógłby wątpić w istnienie Boga? Nie należałem do słabeuszy. Wiedziałem, że Stwórca trzyma nad nami piecze. Ale to nie oznaczało, że chciałem spędzić swe życie na wyłącznym oddaniu Bogu i Archaniołom. Dlatego wybrałem, a czy słusznie, to okaże się po dłuższym czasie. Powrotu i tak nie będzie.
~*~
Pięć godzin później wylądowałem w domu Connella. Musiałem przyznać, że bardzo dobrze sobie radził i urządził się, jak milioner. Zapewne nim jest. Wyglądał na bogatego Upadłego i nie cierpiał na brak czegoś. Zwiedziliśmy dużą część LA. Na skrzydłach byłoby szybciej, ale mój drogi przyjaciel ich nie posiadał, więc korzystaliśmy z samochodu. Wspominając dobre czasy w Niebie, kiedy to byliśmy dziećmi, jeździliśmy po mieście. Pokazał mi kluby, do których chodzi, miejsca, gdzie robi tatuaże i speluny, w których pracuje. Connell Black był dilerem. Dobry diler sam nie ćpa. Poza tym jemu nic nie mogło się stać. Narkotyki nie mogły zniszczyć jego organizmu. To nie oznaczało, że był nieśmiertelny. Mogliśmy zginąć, ale nie działało to tak łatwo, jak w przypadku ludzi. Skomplikowane i czasem trudno to zrozumieć. Sam miałem problem. Gdy wpadnę pod auto, wstanę? Nie wiem, ale czy warto ryzykować? W Niebie uczono nas, że Anioła jest bardzo trudno zabić. Natomiast na Upadłego jest wiele sposobów. Nie interesowałem się tym, tak bardzo, nie było mi to potrzebne. Schodząc na Ziemię, nie zamierzałem pozabijać Upadłych. Nie posiadałem okrutnego planu.
Connell był lojalnym facetem, któremu mogłem zaufać. Nie obchodziło mnie co robił – to jego sprawa. Chciał zarabiać i zarabiał, nie ponosił za to konsekwencji. Ten kto kupował towar, był idiotą. Ludzie nie cenią zdrowia i życia, myślą, że taki narkotyk może przynieść dobrą zabawę i oderwanie od rzeczywistości. Bardzo się mylą i mało wiedzą o rozrywce. Obserwowałem ich z góry. Byli po prostu nudni i monotonni. Mając tyle możliwości, robili to samo.  
– Napijesz się czegoś? – Z rozmyśleń wyrwał mnie głos czarnowłosego chłopaka. Uśmiechnął się drwiąco, jak miał w zwyczaju i sięgnął po szklankę z barku w salonie.
– Poproszę whisky – odpowiedziałem, siadając na wygodnej, białej kanapie, która idealnie pasowała do ścian i mebli w tym pomieszczeniu.
– Culley, słuchaj, nie będziemy wiecznie siedzieć tutaj. Nie myśl sobie. Już jutro zabieram cię ze sobą. Sprzedam trochę w klubie, a ty może się rozerwiesz. Pamiętaj, jesteś wolny – mrugnął do mnie i nalał alkoholu.
– I nawet nie wiesz, jakie to świetne uczucie. – Wziąłem od niego szklankę. – Żadnych niebiańskich zasad. Wszystko zależne od mojej woli. To mi się podoba.
– To musi ci się podobać – wzruszył ramionami i usiadł przy czarnym pianinie. – Panienek też jest tu dużo. Może nie anielice…, ale towaru nie brakuje.
Uśmiechnąłem się i upiłem spory łyk. Oblizałem dolną wargę. Rzeczywiście. Mogłem przebierać w kobietach, zabawiając się i nie czekając na coś poważniejszego. Mogłem żyć wiecznie, jeśli będę uważać i nie popełnię wielkich wykroczeń, za które wciąż Bóg ma możliwość skazania mnie.
– No to co, przyjacielu? Za nowe życie. – Connell uniósł szklankę i wznieśliśmy toast.

Za nowe, lepsze życie, które przyniesie więcej niespodzianek, niż mógłbym się spodziewać… Ale czy ktokolwiek może przewidzieć przyszłość? Los szykuje dla nas wiele niespodzianek. Niektórych naprawdę się nie spodziewamy.

niedziela, 10 stycznia 2016

|02| Love Yourself.

And I've been so caught up in my job, didn't see what's going on
And now I know, I'm better sleeping on my own
Culley
Siedziałem na twardej kanapie w salonie i masowałem skroń, próbując uśmierzyć ból głowy. Światło wpadające przez ogromne okna wszystko umożliwiało. Czułem się tak po kłótni z ojcem. Być może nikt z nas nie wygrał, ale jego gniew był na tyle silny, by pozostawić mnie w takim stanie. Nie podobało mi się to. W Niebie powinniśmy odczuwać dobro, błogość, a nie cholerne migreny! To wszystko było zupełnie inne od wszelakich wyobrażeń na temat miejsca, gdzie się znajdujemy oraz nas samych. Mówi się o harmonii, pięknie i spokoju. O istotach żyjących w zgodzie bez problemów. W rzeczywistości jest nieco inaczej. Szczególnie, gdy mówimy o braku sporów czy sprzeczek. Z resztą widać to na moim przykładzie chyba najlepiej. Poza tym mój ojciec przechodził kryzys wieku średniego. Po ilu latach? Dwóch tysiącach? Coś koło tego. Ja mając zaledwie dwadzieścia, nie miałem prawa mieć własnego zdania. No tak... Ale też nie zamierzałem być wiecznie na sługach Pana. Być może aniołowie czują to w sercu, to jest ich przeznaczeniem, ale ja byłem daleko do miłosiernej istoty. Niestety. Nie żyłem w przekonaniu, że mógłbym wytrzymać tu wieki. Chciałem zejść na dół. Tam nikt nie mógł mnie ograniczać. Tyle ciekawych rzeczy, miejsc czekało. Byłem wręcz zaintrygowany ludzkimi sprawami. Tym, co tworzą i tym kim są. Nie żyją wiecznie, więc starają się wykorzystywać każdą chwilę jak najlepiej. To jest właściwie największa różnica między człowiekiem a aniołem. My mamy bardzo dużo czasu. Wręcz nieskończoność. Niebo nie ma granic. Czy istnieje nas tu dużo? O dziwo nie. Są archaniołowie. Ci, którzy byli przy Bogu prawie od początku stworzenia świata. Potem są aniołowie niższej rangi. Czyli ja. Stworzony przez Uriela i moją matkę, anielicę. Aniołów niższej rangi wcale nie było tak dużo. Poza tym wielu z nich zostało wygnanych z Nieba. Żyją na Ziemi i nazywają się Upadłymi.
– Culley? – usłyszałem delikatny głos matki.
Westchnąłem i spojrzałem w stronę drzwi. Pojawiła się w progu. Miała na sobie białą sukienkę. Była niska, ale zgrabna. Przeważnie jej uśmiech odganiał problemy. Elaine była pozytywną osoba i nie kryła się z tym. Dla niej wszystko było piękne, radosne. Podejście praktycznie każdego w Niebie. Mama była stosunkowo młoda w porównaniu do ojca. Do tego zatrzymała się na wyglądzie trzydziestolatki. O czym my mówiliśmy? Tak, wiedziałem jak wyglądają ludzie. Byłem Aniołem. Moja wiedza mogła być naprawdę nieograniczona.
– Tak, mamo? – odparłem spokojnie, posyłając kobiecie łagodne spojrzenie.
– Kłóciłeś się z ojcem? – podeszła bliżej. Ona miała jakieś czujniki? Zawsze wiedziała najlepiej, chociaż dzisiaj od rana nie było jej w domu.
– Można tak powiedzieć... – westchnąłem, starając się pozostać niewzruszony emocjonalnie, lecz złość i podenerwowanie chciały rozerwać moją maskę.
– Culley, nie możesz go denerwować takimi głupotami. Nie wiem co się z tobą ostatnio dzieje, ale zastanów się nad tym. Poważnie – poklepała mnie po ramieniu i westchnęła.
Delikatną dłoń przyłożyła do mego czoła. Minęło kilka sekund, a ból ustał. Poczułem ogromną ulgę, dziękując w duchu, że mama posiadała dar.
– Pomyślę. A teraz pozwól, że pójdę do swojego pokoju. Chce pobyć sam –powiedziałem, lekko ściskając gładką rękę rodzicielki.
– Culley... – zaczęła, ale już mnie to nie interesowało.
Wstałem i ruszyłem na górę. Nie odwołam ten decyzji. Nie ma dla mnie miejsca w Niebie.
~*~
Ogień zapłonął, gdy pstryknąłem palcami. Nie potrzebowałem zapalniczki. Tutaj wystarczyło o czymś pomyśleć i mogło się mieć to w rękach. Powoli skierowałem iskry w stronę starego, zniszczonego papirusu. Apokalipsa według świętego Jana, manuskrypt. Ludzie na ziemi mylili się, myśląc, że to oni trzymali pierwszy egzemplarz. No, w kawałkach. To tutaj znajdowało się wszystko, co powstało na początku. Mieli wiele kopii, lecz manuskrypty stały się cennym skarbem. Historią, pamiątką, czymś do czego mieliśmy powracać.
Jedynym sposobem, by zejść na Ziemię było zniszczenie tego oto papirusu. Dobrze wiedziałem, że Archaniołowie nie potraktują tego ulgowo i dadzą mi najwyższą karę.  Igrałem z losem, ale nie miałem wyjścia. Zbyt długo siedziałem w miłosiernym Niebie, nudząc się. Na dole czekało nowe życie. Przypisane dla mnie. Wziąłem głęboki oddech i zrobiłem to. Zapaliłem każdy róg pisma. Jak tak ważny papier znalazł się w mojej ręce? A no cóż... ponieważ jestem aniołem i wszyscy mamy do siebie zaufanie — przechwycenie tego dokumentu było bardzo łatwe. No dobrze, papierów pilnował Archanioł Raphael, ale wkręciłem mu trochę kłamstwa. Nie powinienem – oczywiście. Tyle że ja nie miałem czystego serca. Nie posiadałem też wyrzutów sumienia. Skłamałem, że potrzebują go w odpowiednim miejscu, a zyskując na czasie wszedłem tutaj i znalazłem Apokalipsę.
Nie wzruszony nadal niszczyłem dokument i czekałem, aż przyjdą po mnie do gabinetu Raphaela. Dobrze wiedziałem, że on również będzie niezadowolony, ale moja dusza i tak była już skazana. Uśmiechnąłem się, zaciskając palce. Ogień zniknął. Od wróciłem się w stronę okna, które miało widok na ratusz Nieba. Wszystko tutaj przypominało ogromne miasto. Tylko lepsze niż na ziemi. I właśnie ten idealizm zmusił mnie do tego, bym próbował opuścić to miejsce. Pragnąłem możliwości mierzenia się z różnymi problemami, możliwości zobaczenia czegoś innego niż perfekcyjnie zbudowane place. Próbować zawsze można. Nie było odwrotu. Zerknąłem przez ramię, gdy drzwi z hukiem otworzyły się. Wściekły jak osa Raphael stanął w progu, zaciskając dłonie w pieści. Wyglądał zabawnie. Powieka drżała mu od gniewu. Potrafiłem dostrzegać najmniejsze szczegóły w zachowaniu drugiej osoby. Lubiłem bawić się w takiego analizatora. Prawie jak psycholog. Poza tym to było całkiem zabawne, szczególnie w tamtej chwili.
– Culley, coś ty narobił? – jego ostry głos zabrzmiał w całym pomieszczeniu.
Nic mu nie odpowiedziałem. Dobrze wiedziałem, co robię, więc po co miałbym kłamać i mówić jak bardzo mi przykro, gdy tak nie jest.
– Synu! – Uriel pojawił się za jego plecami. Nie wiem, czy wyglądał na przerażonego czy na zdenerwowanego.
W sumie i tak na jedno wychodziło, więc nie myślałem nad tym długo. Tak czy inaczej w stu procentach był zawiedziony. Poszedłem w ich stronę, na nic nie czekając. Bylem gotów na osąd. Prowadzony przez strażników, którzy rzadko wkraczali do akcji, szedłem przez uliczki w stronę podium. Tam mieli zebrać się Archaniołowie i dać mi wyrok. Oby szybko. Trochę mi się spieszy. Patrzyłem prosto przed siebie i nawet na chwile nie straciłem swojej pewności siebie. Kątem oka dostrzegałem przerażenie i strach, oburzenie i złość w oczach pozostałych aniołów.
– Culleyu, Abramie, synu Uriela – zaczął litanię Gabriel.
Wydawał się być spokojny. Na jego twarzy nie ujrzałem żadnego cienia emocji. Musiał nad sobą panować. W przeciwnym wypadku również popełniłby przestępstwo, rzucając się na mnie.
Wokół nas nastała grobowa cisza. Powietrze było gęste jak nigdy, a czas jakby zwolnił. Wszystko było na moją niekorzyść. Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Nie chciałem czuć na sobie rozczarowanego wzroku rodziców. To bolało, lecz miało swą cenę. Wierzyłem w to, czego pragnąłem i do czego naprawdę się nadawałem. Jeśli mieli mnie wygnać – to właśnie był ten moment. Nie chciałem, aby zwlekali. Na co czekać? Podałem im powody.
– Culleyu, spójrz na mnie – odezwał się Gabriel, więc otworzyłem oczy. – Dokonałeś czynu niewybaczalnego. Co tobą kierowało? – zapytał, układając dłonie na mównicy.
Stał na podium, a po jego lewicy siedzieli pozostali Archaniołowie. W tym mój ojciec.
Przełknąłem głośno ślinę. Nagle poczułem suchość w gardle. Być może to poczucie winy? Nie. Na pewno nie. W końcu sam tego chciałem i nadal chcę. Mimo wszystko dałbym naprawdę wiele, by napić się teraz życiodajnej wody.
– Ciekawość – odparłem, nie zastanawiając się nad tym, jak to zabrzmi w obecnej sytuacji.
– Ciekawość zmusiła cię do podpalenia manuskryptu Apokalipsy? – patrzył na mnie uważnie.
Starałem się podtrzymać jego spojrzenie, choć to była ciężka chwila w moim krótkim życiu. Wydawał się być taki… odporny na wszystko co powiem.
– Tak – westchnąłem.
Byłem w pełni świadomy tego, co robię. Oni wcale nie musieli wiedzieć niczego. Byli mi tylko potrzebni do zesłania na Ziemię. Tego właśnie chciałem od życia.
– Pozwól, że sam to sprawdzę – Gabriel zszedł z podestu i wolnym krokiem udał się w moją stronę.
Jego darem było czytanie w myślach. Mógł sprawdzić, czy dana osoba mówi prawdę, czy też kłamie. Wyprostowałem się, gdy dzielił nas już zaledwie metr. Wymieniliśmy krótkie, nieufne spojrzenie, po czym Gabriel dotknął mojego czoła. To trwało minutę, może mniej. Wiedział to, co chciał wiedzieć i nie musiał już pytać. Zabierając rękę, patrzył na mnie z zaskoczeniem. W końcu jakieś emocje – pomyślałem.
Anioł wrócił na swoje miejsce chwiejnym krokiem, co oznaczało już tyko jedno.
– Drodzy zebrani oraz Archaniołowie – zwrócił się do tłumu, a następnie do zasiadających obok niego – oskarżony Culley Abramie, syn Uriela, zostaje skazany karą najwyższą. Jego życie w niebie dobiegło końca. Teraz zacznie swój żywot na Ziemi. Jednak biorąc pod uwagę to, czyim jest synem i jak dobrze go znam, jego skrzydła nie zostaną stracone. Culleyu, będziesz żył jako Upadły Anioł, a twój dar z jakim się urodziłeś, zostanie pokryty kolorem czarnym.
Wciągnąłem szybko powietrze do płuc i rozchyliłem wargi. Byłem zaskoczony. Myślałem, że nie dostanę żadnych, absolutnie żadnych ulg. W końcu zrobiłem coś, czego nikt nie dokonał do tej pory, w złym znaczeniu, rzecz jasna.
– Culley! – krzyknęła matka, wybudzając mnie z transu.
Biegła do mnie, by po chwili wpaść w moje ramiona. Objąłem ją i pocałowałem w czoło. Wiedziałem jak bardzo będę tęsknić. To nieuniknione, bo kochałem swoją rodzinę.
– Będzie dobrze, mamo – szepnąłem jej na ucho i wytarłem łzę, która właśnie spłynęła po jej rozgrzanym policzku.
– Tak bardzo cię kocham – wtuliła się w moją szyję. – Rozumiem. Pamiętaj, że rozumiem. Najważniejsze jest to, byś robił co czujesz w sercu.
Te słowa uderzyły we mnie z siłą większą niż cokolwiek kiedykolwiek. Ona chyba jako jedyna zawsze mnie rozumiała. Nie chciała żadnych wyjaśnień. Po prostu ze mną była. I tego będzie mi brakować na Ziemi, ale wierzę, że jest jakiś sposób na kontakt. Żal mi było zostawiać matkę, lecz tu miała dobre życie. Teraz ja musiałem ponieść konsekwencje wyboru…
Mama ostatni raz spojrzała na mnie smutnym wzrokiem i odsunęła się. W tej samej chwili poczułem jak skrzydła rozrywają moją koszulę.
Spojrzałem na nie. Były czarne, pełne cienia i mroku. Stały się zupełnym przeciwieństwem do tego, co było wcześniej. Czy właśnie tak miało być?

Archaniołowie, Aniołowie i Anielice patrzyli na mnie ze zdumieniem.  Stałem się Upadłym Aniołem, a skrzydła były tego dowodem.
~~~*~~~
Witam! Witam w 2016 roku na Long way down. Cieszę się, że mogę dodać drugi rozdział. Kolejny, gdy będę mieć napisane 6. Aby tak było, musicie mnie zmotywować. Wiecie co robić prawda? Poza tym szykuję dla Was niespodziankę, więc postarajcie się, kochani.
#lwdff