Culley
Noc nadeszła nad Los
Angeles. Mrok pochłonął miasto, które obserwowałem, stojąc na balkonie domu
Connella. Na niebie zebrały się burzowe chmury, co zapowiadało się przez cały
dzień. Było duszno, wiatr nie wiał, a temperatura jeszcze nie spadła z
dwudziestu czterech stopni. Zacisnąłem palce na barierce i odepchnąłem się. To
już czas, musieliśmy iść.
Przeszedłem przez swoją
sypialnię, którą przydzielił mi przyjaciel. Była bardzo przestronna,
nowoczesna, ale pusta. Poskładane ubrania wisiały w szafie, nie czytałem
książek, więc nie miałem czym zapełnić półek, a muzyki słuchałem na dole, gdy
ja albo Connell graliśmy na pianinie. To były przyziemne potrzeby. Chciałem
zabawy, adrenaliny, a nie zamierzałem siedzieć w domu, ciesząc się ludzkim
życiem. Na to przyjdzie czas. Uwielbiałem rozmyślać, gdy wieczorami kładłem się
do wygodnego łóżka. Z rękoma pod głową odtwarzałem w głowie proces wizji Evana.
Gdyby Ziemię zajęli tylko Upadli i ich potomkowie, a przynamniej to miasto,
mielibyśmy coś własnego. Tak jak Niebo. Aniołowie mają swój raj, w którym
panują, więc dlaczego my nie mamy prawa mieć? Nie byliśmy gorsi od nich.
Mieliśmy inne poglądy i inaczej podejmowaliśmy decyzję, za to zostaliśmy
skazani. Och, ja nie mogłem narzekać. Wciąż posiadałem skrzydła, które
pozwalały mi na wiele. Wyróżniałem się z grupki moich pobratymców, dzięki
rodzinnym powiązaniom. Gdyby nie to, czyim byłem synem, byłbym jak oni.
Sięgnąłem po czarną
kurtkę i założyłem na ramiona, opuszczając pokój. Moje kroki odbiły się echem,
gdy zbiegałem po białych schodach. Connell spacerował po salonie, rozmawiając
przez telefon. Wsunąłem ręce do kieszeni kurtki i kiwnąłem głową na drzwi,
pokazując przyjacielowi, że poczekam na zewnątrz. Mrugnął do mnie, a ja
wywróciłem oczami i wyszedłem. Potrząsnąłem grzywką, by odsunąć ją z czoła i
spojrzałem ponownie w niebo. Nie zapowiadało się ciekawie. Pogoda adekwatna do
zadania, które mieliśmy dzisiaj wykonać. Wybieraliśmy się na spotkanie z
Upadłymi i Evanem. Z tego co wiem zebrał niezłą grupę osób. Przyjechali z
różnych miast, przecież Upadli nie zamieszkiwali jedynie Los Angeles, ale
trzeba było przyznać, że w sumie nie było nas tak dużo. Aniołowie nieczęsto
buntowali się przed Gabrielem, Bogiem. Nie potrafili. Do tego potrzeba odwagi,
mimo wszystko. Ja ją w sobie odnalazłem, bo chciałem robić, to czego pragnąłem
i dlatego jestem tutaj.
Podszedłem do
samochodu, czując pierwsze krople deszczu. Otworzyłem go bez problemu, Connell
nie miał zwyczaju zamykania auta przed domem. Zresztą, po co? Wsiadłem do
środka, czekając na niego. Nie pozwalał mi kierować, a mi to nie przeszkadzało.
Naprawdę bez większej różnicy, kto prowadził,
byleby dojechać na miejsce. Oparłem głowę o chłodną szybę, jeżdżąc
palcami po kolanie. Drzwi z drugiej strony otworzyły się i do środka wsiadł
Connell.
– Dobra, możemy jechać.
– Przeczesał czarne włosy, jak to miał w zwyczaju i uruchomił silnik.
– Jak myślisz, co nas
czeka?
– Cholera wie. Kurwa,
zresztą, co to za różnica? Ryzykujmy, a nie przejmujmy się. Poza tym wiesz,
może trafi mi się jakaś fajna laska, której będę musiał zrobić dziecko. I wtedy
będę się bardzo, bardzo starał.
– Connell, to brzmi
trochę… psychicznie – wywróciłem oczami. – Zapłodnić wszystko, co jest kobietą?
– Przesadzasz. Nie
będziesz sypiać z każdą. Jest nas sporo, szybko się rozmnożymy, damy radę.
Wzruszyłem ramiona, bo
co do tego miałem wątpliwości. Plan był dobry. Tylko gorzej z wykonaniem.
Przecież to nie brzmiało normalnie. Oczarowanie kobiety przez Upadłego nie było
trudno. Chyba, że miało się styczność z kimś o mocniejszego aurze, tak jak ja w
przypadku tej barmanki. Coś było z nią nie tak, bo odpierała mój urok. Wkurzało
mnie to, ale nie zamierzałem odpuścić. Będę się wokół niej kręcić i może
dołączy do naszej bitwy. Kto wie? Plusem jest to, że mogę wykorzystać jej
brata. W końcu jego słabością były narkotyki, miał trochę długu u Connella…
Byłem w stanie się do tego posunąć, ale to zależało od niej, jak rozegra tę
partię, tak będziemy grać.
– Odpłynąłeś – zauważył
mój przyjaciel.
– Wręcz przeciwnie. –
Pokręciłem głową i posłałem mu złośliwy uśmiech.
Roześmiał się tylko i
przyśpieszył. Niedługo później wyjechaliśmy z centrum Los Angeles. Celem był
hangar na obrzeżach miasta. Tam czekali na nas pobratymcy. Zniecierpliwiony
wyglądałem przez okno. Było na to gotów. Na wszystko, co miało się stać.
~*~
– Witajcie – Evan
uśmiechnął się, zakładając ręce na klatkę.
Ubrany w czerń stał
przy drewnianych skrzyniach. Na jednej z nich znajdowała się szklanka whisky.
Zwilżyłem wargi na widok alkoholu, który kusił. Odwróciłem od niego wzrok i
spojrzałem na blondyna.
– To gdzie ta twoja
armia? Bo coś pusto. Słyszę świerszcze – mruknął Connell znudzonym głosem.
– Spokojnie, człowieku.
– Evan wywrócił oczami i klasnął w ręce.
Brama hangaru otworzyła
się i do środka zaczęli wchodzić ludzie. To znaczy, Upadli. Żadnego z nich nie
kojarzyłem, bo byłem na to za młody, za to Connell widział znajome twarze. Nie
liczyłem, ale było ich około dwudziestu. Podobno to ci z najbliższych miast,
stanów itd. Zawsze mógł sprowadzić Upadłych z Europy, Azji i innych części
świata, wtedy trochę by się nas zebrało.
– Armia nie oznacza
setek, tysięcy. Akurat nie w tym przypadku. Jesteśmy mocni, bo tylko my możemy
stworzyć potomków Upadłych Aniołów. I zrobimy to, by zmierzyć się z Niebem.
Zyskamy przewagę, władze i własne terytorium. Niezależne od Nieba. Nie
uważacie, że to będzie sprawiedliwe?
– Nie boisz się konsekwencji?
Niebo może już wiedzieć, co planujesz – odezwał się postawny brunet z tatuażami
na rękach. Zmierzył wzrokiem Evana.
– Przyjacielu, wiem co
robię. Niebo ma za dużo na głowie. Jest tylu ludzi, którymi muszą się zająć… No
i najważniejsze, dwa dni temu na świat przyszła...
– Lallie Tomlinson,
córka Louisa Tomlinsona, męża Lullaby Tomlinson, anioła. – usłyszeliśmy
odpowiedź gdzieś z tyłu grupy.
Odwróciłem głowę, a
Upadli rozstąpili się zdziwieni. Na moment zerknąłem w stronę Evana, który
wydawał się być mocno zaskoczony. Na pewno nie skakał z radości. Co jest, do
cholery? Niewysoki szatyn w jeansach i białej koszuli stanął przed szeregiem.
Nie był Upadłym, co rozpoznałem niemal od razu. Mrużył oczy, zaciskając
szczękę. Wydawał się równie zdenerwowany, jak Evan. Ale co tu robił?
– No proszę… – Deffrey
w końcu zabrał głos. – Sam Louis Tomlinson pofatygował się na ziemię. Od kogo
dostałeś pozwolenie, co? Gabriel? Czy może Uriel? – zadrwił.
Wymieniony Louis,
odwrócił głowę i jego spojrzenie spotkało się z moim. Cholera… Skądś go
kojarzyłem, teraz wszystko jasne. To on dostał pozwolenie na rok na ziemi, nie
będąc Upadłym. Na jego twarzy malował się spokój i chłód. Czułem się trochę,
jakbym stał przed ojcem.
– Twój ojciec nie byłby
z tego dumny, Culleyu – powiedział do mnie i skinął głową, po czym odwrócił się
w stronę Evana. – Jeśli myślisz, że nie pilnowałbym spraw mojej rodziny, to
mylisz się. Robiłem i robię to non stop. To co planujesz, jest chore, choć
całego planu nie znam, ale znając ciebie, mogę się domyślać. Jeśli nie będę
mógł cię powstrzymać, to zrobię wszystko, byś nie zbliżył się do mojej żony i
córki. Rozumiesz, Evan? Nigdy. Nie. Skrzywdzisz. Mojej. Rodziny. – Wycedził
przez zęby i znów opanowanie powróciło.
– Byłeś już u nich,
Louis? Zrobiłeś jej nadzieję? Widziała cię i pożegnała? Mieszasz. Cholernie
mieszasz. Poradzę sobie bez twoich ostrzeżeń…
– Ja cię nie ostrzegam
– wtrącił szatyn. – Ja ci grożę i uprzedzam. Za każdy czyn, który skrzywdzi
Lullaby lub Lallie, poniesiesz karę.
– Oczywiście. – Evan
uśmiechnął się złośliwie. – Ale ty i tak z nimi nie zostaniesz, bo nie będziesz
mógł. Nie pojawisz się tam, bo doskonale wiesz, że rozdrapiesz rany, które
niedawno zagoiła. Zostawiłeś ją w rozsypce. Rozpadła się na kawałki.
– Dość! – uniósł rękę.
– Nie będziemy rozmawiać o tym przy nich wszystkich. Pamiętaj, że to co
planujesz, nie przyniesie zamierzonego efektu, więc przestań póki możesz.
Evan podszedł do
szatyna i złapał za koszulę. Ten od razu zareagował, zadając cios za ciosem.
Blondyn upadł na ziemię, ocierając się o beton.
– Wyprowadźcie go! –
krzyknął, dotykając krwi płynącej z nosa.
Ruszyłem w stronę
Tomlinsona, ale powstrzymał mnie gestem ręki.
– Trafię. A ty się
zastanów po czyjej stronie stajesz, Culley – powiedział i opuścił hangar.
Wiedziałem, że Deffrey
będzie się wyżywał na wszystkim i na wszystkich. Jego duma trochę ucierpiała.
Ale to było oficjalne.
Louis Tomlinson wrócił.
Na jak długo?