Na początek SUPER, MEGA INFORMACJA.
365 Days dostało propozycję wydania jako książki.
Co z tego wyniknie, zobaczymy. Będę was informowała :)
Culley
Kolejny dzień na Ziemi
zapowiadał się naprawdę ciekawie. Mogłem śmiało powiedzieć, że moja decyzja
była najlepsza, jaką kiedykolwiek mogłem podjąć. Dziewczyny tutaj może nie były
aniołkami... to były wręcz diablice! Tak szybko pokochałem to miejsce... Nie
możecie sobie tego nawet wyobrazić!
Dzisiaj miałem
dowiedzieć się czegoś więcej o zajęciu Connella. W końcu muszę o nim wiedzieć
wszystko, skoro mamy trzymać się razem przez cały pobyt w tym miejscu. Siedząc
w ogromnej kuchni, jadłem kolejną kanapkę i słuchałem nudnego gadania
dziennikarki. Mówiła o polityce, co kompletnie mnie nie interesowało. Ludzie,
pracujący w rządzie wydawali się być śmieszni. Nie będę nawet o tym myśleć.
Pokręciłem głową, sięgając po sól. W tym samym momencie do środka wszedł mój
przyjaciel.
Spojrzałem na niego i uśmiechnąłem
się cwanie. Wiedziałem, że go to wkurza, więc robiłem to jak najczęściej.
— Ani słowa — rzucił,
idąc w stronę lodówki.
Było po szesnastej, ale on ledwo żył. To dziwne. Ja nie
odczuwałem wypicia alkoholu, tak jak on.
Być może dlatego, że
był na Ziemi dłuższy czas...
— Coś ty taki nerwowy? —
zagadnąłem.
— Nie jestem nerwowy.
Po prostu jak na ciebie patrzę, to od razu szlag mnie trafia. — Odwrócił się z
kartonem mleku w ręce.
Wywróciłem oczami z
lekkim uśmiechem i dokończyłem kanapkę. Culley z westchnieniem usiadł
naprzeciwko mnie, zajmując się płatkami z mlekiem. Jak to woli. Wstawiłem
talerz do zmywarki i umyłem ręce.
— Gotowy na dalsze
poznawanie świata? — spytał z pełnymi ustami. Stróżka mleka popłynęła mu po
brodzie.
— Z tobą wszędzie. – Kiwnąłem
głową i wyszedłem z kuchni.
Miałem nieodpartą chęć
zagrania na pianinie i korzystając z tego, że stał w salonie, usiadłem przy
instrumencie. Czasami coś natchnęło mnie w nieoczekiwanym momencie, bez żadnego
powodu. Od kiedy zszedłem z nieba, nie grałem. Trzeba było to nadrobić.
Ułożyłem dłonie na biało – czarnych klawiszach i przycisnąłem odpowiednie
dźwięki. Po chwili melodia wypełniła salon, a ja poczułem się, jakbym był w
domu, choć od niego dzieliły mnie tysiące kilometrów, albo i więcej. Przypomniałem
sobie mamę, która biegała po kuchni, piekąc lub gotować. Uśmiechała się, nuciła
pod nosem i wydawała się być tym naprawdę zafascynowała. Wiele małych spraw
sprawiało jej nieukrywaną radość. Za to na widok ojca w mojej głowie, chciało
mi się śmiać. Brakowało mi go, chociaż byłem ciekaw, jak sobie radzi z tym, że
odszedłem. Na kim się teraz wyżywa? Z kim kłóci? Och, kochany, choleryk.
Jednakże tęsknota w moim sercu nie była tak wielka, jak chęć pozostania tutaj.
Moje miejsce w tym świecie pozwalało mi na wiele. Każdego dnia uczyłem się na
nowo, tego, co wiedzą ludzie. Sprawiało mi to radość. Obserwowałem kobiety,
które robiły śmieszne lub dziwne rzeczy, gdy rano śpieszyły się do pracy. Słuchałem
jak faceci klną, gdy stoją w korku. Otaczał mnie świat pewny barw, ciekawostek
i charakterów, które nie były jedynie czyste jak kropla wody. Właśnie to tak
bardzo podobało mi się na ziemi – decydowanie o własnym sumieniu, bycie sobą.
— Culley, zbieraj się.
— Connell klepnął mnie w ramię, wybudzając z muzycznego transu. — Zawsze
lubiłem jak grasz. Możesz nawet do tego śpiewać, ale później. Mam trochę pracy.
Poza tym ktoś dziś na mnie czeka, myślę, że i z tobą chce porozmawiać.
— Powiesz coś więcej? —
zerknąłem na niego i wstałem.
— No. Idę się ubrać. A
ty poczekaj, nie wypij mi całej whisky, bardzo lubię — odparł i zniknął w holu.
Podszedłem do barku i
rzeczywiście nalałem sobie trochę alkoholu. Od pierwszego razu zasmakował mi,
ale to nie ja chodziłem na kacu. Nie narzekałem na ból głowy, a Connell tak. Ze
szklanką w ręku usiadłem na oparciu fotela i wbiłem wzrok w telewizor.
Wiadomości już się skończyły, młoda pogodynka przedstawiała prognozę na
najbliższe dni. Duszno, upalnie i tak dalej – standard w Los Angeles. Zdążyłem
się przyzwyczaić. Od kiedy przybyłem, nie padał deszcz. A byłem tutaj już dwa
tygodnie. Oczywiście, mogłem zmienić miejsce, wyjechać, zwiedzić świat, ale
miałem na to czas. Nieokreślony czas – tak zwaną, wieczność. Ponoć nie
umieraliśmy z przyczyn naturalnych lub wypadku, bo tylko Bóg mógł wydać na nas
wyrok… Nie było tak łatwo. Człowiek, samochód, tramwaj, pociąg – nie mogły nas
zabić. Natomiast Anioł Anioła już mógł. Dlaczego? Bo obydwie istoty były
istotami niebiańskimi. Nawet jeśli upadliśmy i żyliśmy na ziemi, mieliśmy taką
moc. Nie zamierzałem się nikomu narażać, by stracić tak cenne życie. Wolałem
być obserwatorem, badać zachowania innych, niż brać udział w zamieszaniach, tak
jak lubił to robić Connell. Mimo upartych i twardych charakterów, różniliśmy
się z moim przyjacielem. On potrzebował ogromnej uwagi skupionej na sobie,
adrenaliny, jaką dawały mu nielegalne sprawy. Ja dopiero poznawałem prawdziwego
siebie, ale byłem inny niż Connell. Wolałem stać z boku, rozbawiony bójką, albo
scysją. Byłem pewny, że obudziła się we mnie też chęć droczenia się,
dyskutowania oraz dodawania sarkazmu do wypowiedzi. Stałem się sceptyczny, lecz
nie straciłem zdrowego rozsądku. Mojemu przyjacielowi brakowało tego, gdy był
już po trzeciej szklance jakiegoś trunku. Odpadał z gry. Och, czternaście dni z
nim nauczyło mnie, że on potrzebuje niańki dwadzieścia cztery na dobę. Nie
dziwię się dlaczego jest sam – nikt by z nim nie wytrzymał. Kończy się na
seksie i do domu.
Upiłem kolejny łyk
whisky i zakołysałem szklanką, oblizując wargę. Do moich myśli przebił się głos
bohaterki filmu, który dopiero się rozpoczął. Nie miałem ochoty na oglądanie,
poza tym i tak wychodziliśmy, więc sięgnąłem po pilot i wyłączyłem telewizor. Cierpliwie
czekałem na przyjaciela, kończąc dopijanie. Kroki po schodach rozległy się po
domu, więc wstałem i wyszedłem z salonu. Connell przeczesał krucze włosy
palcami i pochylił się, by założyć buty. Nie trudno było się domyślić, że
naszym ulubionym kolorem był czarny. Obydwaj uważaliśmy, że takie ubrania
idealnie do nas pasują. Biel kojarzyła się z Niebem i przeszłością, więc
staramy się ją eliminować.
— Gotowy? – Podszedł od
lustra i postawił kołnierzyk od skórzanej kurtki
— A nie wyglądam? –
mruknąłem, otwierając drzwi.
— Wyglądasz. Jasne.
Gorzej niż ja — zaśmiał się, idąc za mną.
Nie skomentowałem, bo
nie chciało mi się z nim drażnić. On potrzebował osoby do komplementów, inaczej
jego piękno więdło, a duma malała.
Podszedłem do
samochodu, do którego zaraz wsiedliśmy. Nie prowadziłem, bo to nie było moje
auto, a poza tym nie za bardzo lubiłem jeździć z Connellem, gdy to ja byłem
kierowcą. On za dużo gadał, rozpraszał mnie i denerwował. Jeździł, jak wariat,
ale przynajmniej mniej dyskutował. Connell Black potrafił doprowadzić człowieka
do szału, potwierdzam.
— Gdzie tak właściwie
jedziemy? — Włączyłem radio, by po chwili muzyka rocka wypełniła samochód
mocnym brzmieniem.
— Do baru w ciemnej
dzielnicy. Ciemna dzielnica to taka, gdzie czeka najwięcej narkomanów, pijaków,
gangów. Sam rozumiesz. Mi nic nie zrobią, a zarobię. W sumie ci ludzi są głupi,
no ale…
— Skąd bierzesz towar?
— Stukałem palcami o kolano, patrząc na profil chłopaka.
Uśmiechnął się
cwaniacko, skręcając płynnie i wjeżdżając w kolejną ulicę.
— Mam dojścia, kontakty
i dużo pieniędzy. Moi ludzie zyskują dla mnie towar, a ja płacę. Potem i tak
zarabiam z prowizją. Nie dziwmy się, najczęściej narkomani nie mają kasy, więc
biorą pożyczkę, albo chcą „oddać” przy kolejnym razie. No więc oddają. Ja im
tylko w tym pomagam. Czasem zmuszę do małej kradzieży — wzruszył obojętnie
ramionami. — Nic wielkiego, człowieka nie zabijają, a jeśli już zabijają, to
jedynie siebie. To nie moja sprawa, mają własne rozumy.
— Dobra, dobra. Nie
spowiadaj mi się. Pytałem tylko o towar. Długo już to ciągniesz? I w sumie
dlaczego dilerka? — spytałem. Ciekawiło mnie to, bo w niebie nie przejawiał
zachwytu nad alkoholem czy dragami. Interesował go boks, samochody, motory i
dobre dziewczyny. Na pewno nie Anielice.
— Natchnęło mnie. Jezu,
Culley, nie wiem. Prawie od początku, gdy to zszedłem. Spotkałem odpowiednich
ludzi, nawiązałem kontakt i mam, to co mam. Wiesz, że nie mogą mnie złapać.
Zniknąłbym szybciej, niż by zakuli mnie w kajdanki. Także mój biznes nie
pozostawia śladów. Coś jeszcze? Książkę piszesz?
— Czyżbym cię denerwował,
panie? — Złapałem się za serce. — Wybacz mi.
— Pierdol się, Culley —
wywrócił oczami i przyśpieszył, a mnie wbiło w fotel.
— Mogę, ale nie z tobą
— odparłem, łapiąc oddech.
Connelll wybuchnął
śmiechem i pokręcił głową.
— Chciałbyś, oj
chciałbyś…
Prychnąłem, zamykając
oczy. Do końca drogi, która nie trwała długo, słuchałem przebojów z lat 90.
Słońce już zachodziło,
gdy wysiedliśmy z samochodu. Zatrzasnąłem drzwi i skrzywiłem się, czując smród
ze śmietników. No, ciemna dzielnica zaprasza. Bar, do którego mieliśmy wejść,
to była speluna w zniszczonej kamienicy. Connell pociągnął za klamkę i
weszliśmy do środka wraz z dźwiękiem skrzypiących drzwi. W pomieszczeniu
pachniało papierosami i alkoholem oraz potem. W rogu po prawej stronie
zawieszony był nieduży telewizor, na którym leciał mecz. Niektórzy oglądali,
niektórzy wdawali się w pijackie dyskusje. Wsunąłem ręce do kieszeni spodni i
rozejrzałem się, ale nic prócz farby schodzącej ze ścian i krzeseł do
pasujących do stołów, nie przykuło mojej uwagi. Poszedłem w ślady Connella i
ruszyłem w stronę baru. Za ladą stał około czterdziestoletni facet, znudzony
życiem i zmęczony pracą. Nalewał piwa, słuchając nachylającego się do niego
Connella.
— Laicaster jest, był
czy będzie? — zapytał czarnowłosy chłopak.
— Kazał ci przekazać,
że dzisiaj pasuje — odparł znużonym głosem barman i zerknął na nas.
— Zabiję gówniarza —
warknął Connell, zaciskając rękę w pięść. — Zabiję go, przysięgam. –— Odepchnął
się od blatu i ruszył do stolika, przy którym siedziało dwóch chłopaków.
Obydwaj mieli kaptury
na głowie, pochylali się i rozmawiali ze sobą. Usiadłem na krześle barowym i
obserwowałem sytuację. Mój przyjaciel oparł ręce na stole i zaczął z nimi
dyskusję. Wydawało mi się, że będzie sprzedawać narkotyki i nie myliłem się.
Nie chciał dzisiaj stracić towaru. Nie miałem pojęcia kim był Laicaster, ale
mogłem zgadywać, że Connell się na nim zawiódł.
— Whisky? — usłyszałem
barmana, więc spojrzałem na niego, unosząc brwi do góry. — Dla specjalnych
klientów, mam specjalny alkohol. Jeśli przyszedłeś tutaj z Blackiem, to
oznacza, że muszę cię traktować, jak przyjaciela. Więc?
— Zdecydowanie whisky —
zgodziłem się, kiwając głową.
— Proszę, szefie. —
Postawił przede mną szklankę, za co podziękowałem i wypiłem kolejny raz cudowny
alkohol.
Nie poczęstowałem się
drugą porcją, cierpliwie czekałem, aż Connell dobije targu. Na razie zaciskał
ręce na kurtce tego biednego szczeniaka i dociskał go do ściany. Och, tak.
Czasem musiał pokazać się, jako groźny diler. Dla mnie był bardzo przewidywalny,
może dlatego, że znałem go od dziecka i wiedziałem jaki ma charakter. Musiał
się zgrywać przed klientami, by ich postraszyć – standardowy ruch.
— Nie masz kasy, nie
będziesz ćpał, skończyłem! — krzyknął Connell i pchnął chłopaka na krzesło.
Ten drugi podał mu
kilkanaście banknotów i zabrał biały woreczek, nie przejmując się kolegą. Prymitywne
zachowanie narkomana dla którego najważniejszy było wziąć, niczyj inny los się
nie liczył. W sumie jego życie też nie stawiło większe wagi, skoro niszczył się
ćpając. Jako anioł, którym jednak w duszy byłem, nie pochwalałem tego, ale nie
zamierzałem się odzywać. To już nie była moja sprawa.
— Idziemy — rzucił
Connell, stając przede mną. — Teraz jedziemy na spotkanie. Potem zajmę się
Laicasterem.
— Kto, że się tak
wściekasz, jakbyś okresu dostał? — Odstawiłem szklankę.
— Chcesz zarobić?
Naprawdę mogę ci przywalić i stracisz te błyszczące zęby, kurwa — warknął i
ominął mnie.
— Nie pozwalaj sobie,
Black — szepnąłem, co na pewno usłyszał. Był Aniołem. Miał wyostrzy zmył słuchu
i wzroku. Jako Upadły nie stracił tego daru.
Spojrzał na mnie przez
ramię i otworzył drzwi od baru. Chciałbym powiedzieć, że wyszliśmy na świeże
powietrze, ale od razu odepchnąłem od siebie tę myśl. Wsiadłem do samochodu,
pragnąc jak najszybciej stąd odjechać. Connellowi również się śpieszyło. Widząc
jaki był zagniewany, mogłem przypuszczać, że Laicaster namieszał, a dodatkowo
to spotkanie było naprawdę ważne. Rozumiałem, że Connell chciał mi pokazać
swoją pracę, jednakże nie zamierzałem znosić jego humorów. Mógł być wściekł,
proszę bardzo, ale ja nie byłem tutaj kimś, kim będzie pomiatał. On dobrze to
wiedział. Wiedział też, że jeśli mnie uderzy, to z łatwością mu oddam.
— Sorry — mruknął pod
nosem. — Szczeniak mnie wkurzył i poniosło mnie. Nienawidzę tego, gdy się z
kimś umawiamy i zostaję wystawiony.
— Umawiasz się z
narkomanami, Black. Oni nie wiedzą jak się nazywają, to na co liczysz? — prychnąłem,
przeczesując włosy, wzrok wbiłem w szybę.
Nie otrzymałem
odpowiedzi, chociaż atmosfera w aucie wydawała się być trochę spokojniejsza.
Przynajmniej mnie przeprosił, to musiało zaboleć jego ego. Jechaliśmy w ciszy,
która tym razem mi odpowiadała. Widok za oknem szybko się zmieniał, budynki
zlewały się w jedność i niewiele mogłem rozróżnić. To zmieniło się dopiero, gdy
Connell zatrzymał się na jakimś osiedlu przed kolejnym barem – cudownie.
— Oryginalne miejsce
spotkań wybierasz — powiedziałem, patrząc na niego głupio.
— Po pierwsze nie ja
wybrałem to miejsce, po drugie tutaj mogę spotkać Laicastera, po trzecie chodź,
ktoś na nas czeka — odparł, wyciągając kluczyki ze stacyjki.
Opuściliśmy samochód i
szybkim krokiem weszliśmy do paru, który wydawał się o wiele lepszy niż
poprzedni. Młoda kobieta zmywała stoły, które nie były rozwalone, muzyka cicho
grała, a barman rozdawał drinki. W sumie tutaj mógłbym się i napić, nie
obrzydzało mnie. Rozejrzałem się, siadając z przyjacielem pod oknem. Kelnerka
właśnie zabrała pusty kufel z tego stołu i posłała nam życzliwy uśmiech.
— Co podać? — spytała,
stawiając naczynie na tacy.
— Piwo — powiedział
Connell, gdy ja przyglądałem się brunetce.
Smukła dziewczyna, ale
mająca okrągłe biodra i dobre kształty. Włosy miała związane w wysokiego
kucyka, na ustach trochę błyszczyka. Lekki makijaż sprawiał, że zmęczenie nie
było tak widoczne. Dostrzegłem jej piękne, duże, zielone oczy i odpłynąłem.
Nie, amor nie strzelił mnie w tyłek, po prostu nigdy nie widziałem tak
wyrazistego koloru tęczówek. Kelnerka chyba zauważyła to, jak się gapię, bo
odwróciła się i odeszła do blatu.
— To jego siostra —
mruknął Connell.
— Tego gościa, który tu
przyjdzie? Aha, i przed chwilą mówiłeś, że już na nas czeka. Gdzie?
— Nie, idioto.
Laicastera. To siostra Lennoxa Laicastera. A ten gość zaraz powinien być.
Myślałem, że będzie pierwszy.
— Czyli siostrzyczka
zarabia, a braciszek płaci ci za dragi? — Uniosłem brew. — Świetny biznes,
Black, naprawdę — Wywróciłem oczami i poprawiłem się na niewygodnym krześle.
— Wkurzasz mnie dzisiaj
— ostrzegł.
— Z wzajemnością —
wysiliłem się na sztuczny uśmiech i w tym samym momencie poczułem chłodny
powiew wiatru.
Drzwi otworzyły się
zagłuszając cichą muzykę. Odwróciłem głowę i dostrzegłem mężczyznę, stojącego w
progu. Ubrany w czarny garnitur wyglądał na poważnego biznesmena, ale wątpiłem,
by Connell umawiał się z kimś takim.
— Evan Deffrey —
odezwał się, stając przy naszym stoliku. — Miło mi cię poznać, Culleyu.